Praktyka wplotła się już na tyle w moje życie, że zazwyczaj nie zastanawiam się nad moją motywacją do porannego wstawania i po co w ogóle to wszystko. Jednak ostatnio tyle zmian w moim życiu, które mają podłoże w jodze, że zaczęłam się zastanawiać nad moimi początkami na macie i jak chęć „poruszania się” przerodziła się w coś więcej.
Pierwszy raz na macie stanęłam w 2012 roku. W mojej decyzji trudno doszukiwać się mistycyzmu. Po prostu zamknął się najbliższy klub fitness. To było jakieś 10 kilogramów temu, więc bardziej myślałam o schudnięciu i aktywności fizycznej niż medytacji w ruchu. Choć Pattabhi Jois mawiał, że „praktykę jogi podejmuje ten, kto zajmował się nią w życiu poprzednim i przyciągany jest ku niej niczym magnes wbrew swej woli”….
W tamtym czasie moja nauczycielka nie uczyła w duchu tradycji parampara w stylu mysore. Wszystkie zajęcia były prowadzone jak led class, a trudne pozycje pomijane w serii. Już na pierwszych zajęciach całkiem dobrze mi szło, bo zawsze lubiłam sport i byłam dość rozciągnięta. Zaskoczona byłam, że to taki wycisk. „Przecież na jodze się siedzi i oddycha tylko” myślałam wcześniej. No właśnie i o ten oddech wszystko się rozbija. Wtedy doświadczyłam vinyasy, kiedy każdy ruch zsynchronizowany jest z oddechem. Nigdy wcześniej świadomie nie oddychałam. Po praktyce relaks był niesamowity. Już na następny dzień ciągnęło mnie na zajęcia.
Przez te 7 lat moja praktyka ewoluowała i wielokrotnie zmieniała się. Miałam kiedyś taką rutynę, że zaraz po wstaniu, rano robiłam brzuch albo pośladki z Mel B (teraz śmieję się w myślach). Jak poznałam jogę, zamieniłam to na Powitania Słońca. Najpierw 2, z czasem 3 i tak stopniowo zwiększałam ilość. Oprócz tego 2-3 razy w tygodniu szłam na zajęcia do Shali. Kiedyś nie lubiłam stylu mysore, bo „sama to mogę sobie poćwiczyć w domu”. 😜 Teraz uwielbiam je za zindywidualizowane podejście.
Przełomem w mojej praktyce był pierwszy warsztat z Maxem Czenszakiem w Bydgoszczy. To był chyba 2016 rok. Max pokazał mi jak wygląda tradycja parampara i przekaz ze źródła. Nie były to moje pierwsze warsztaty z uznanym nauczycielem Ashtangi, ale widocznie nadszedł mój czas. Złapałam tego bakcyla na nowo i to już na poważnie. Zrozumiałam sens porannej praktyki i właściwie od razu stała się moją rutyną. Byłam na tyle zmotywowana, że wstawałam o 4:30, żeby zrobić praktykę i na 6:30 szłam do pracy. W tamtym czasie wymówką od praktyki mogła być dla mnie chyba tylko śmierć, bo chora praktykowałam. Zaczęłam pochłaniać książki o tematyce związanej z jogą. No i wtedy zaszłam w ciążę. Kolejny przełom w mojej praktyce i życiu. Odkryłam czystą radość z wykonywania asan. Żadnych oczekiwań na macie, bo jakie można mieć oczekiwania przy rosnącym brzuchu.😉 Zaczął się mój najlepszy czas w życiu. Najlepsza praktyka, choć niezbyt spektakularna. Slow life, yoga life, happy life. Trwa cały czas, z drobną przerwą na powrót do pracy, ale mam to już za sobą.😜 Nauczyłam się jeszcze, że jak czasem nie zrobię praktyki, bo Janka robiła akcję w nocy, to świat się nie zawali. Dla mnie epokowe odkrycie. 😜
Chcąc odpowiedzieć na tytułowe pytanie: dlaczego praktykuję jogę, bo nie umiem już inaczej. To tak jakbym całe życie spała, po raz pierwszy obudziła się w 2012 i zobaczyła, jaki świat jest piękny. Po prostu nie chcę już dłużej spać. Może trwa to długo. Siedem lat to szmat czasu, właściwie 1/4 mojego życia, ale nie przyspieszyłabym tego procesu ani odrobinę. Dzięki temu, że stopniowo zachodzą we mnie zmiany pozostałam osobą, która twardo stąpa po ziemi. Nie odpłynęłam, nie jestem bardziej indyjska niż Indie, nie udaję kogoś, kim nie jestem. Mam normalne życie sprzątam, piorę, gotuję i jak na typową matkę przystało mówię „zjedz mięso, ziemniaki zostaw”. Co mnie, więc odróżnia? Tyle tylko, że mi się chce.